Marriott Everest Run

pobrane

Miało być łatwo i przyjemnie. A jak było naprawdę?

Jak tylko zobaczyłem na początku grudnia idee zawodów i możliwość wbiegnięcia na Everest w samym centrum Warszawy, pomyślałem:
„ooo świetna sprawa, co to taki Marriott dla mnie?”

Jednak już pierwsze treningi z Krzyśkiem na 11 piętrowych Olsztyńskich „wieżowcach” szybko zweryfikowały, że to nie będzie wcale taka bułka z masłem. Szczególnie,
że w Warszawie czekały nas do pokonania 42 piętra i to 65 razy w ciągu 24 godzin.
Ale skoro powiedziało się A to trzeba powiedzieć B.
W końcu przyszedł dzień startu. Pojawiłem się w Mariotcie ok 8 rano, żeby na spokojnie się ogarnąć i odebrać od Łukasza koszulkę biegiemnapomoc.pl i o 9 ruszyć na trasę.
Krzysiek w tym momencie ma już 4 wejścia za sobą a ja dopiero zaczynam swoją wspinaczkę. Pierwsze podejścia są „łatwe i przyjemne” schodek po schodku pnę się w górę, niestety po pierwszych kilku podejściach przy windzie robią się mega kolejki.

Dochodzi do tego, że wejście2015-01-24 10.09.31 trwa 9-10 minut
a na windę czeka się 25 minut! Niespodziewanie
Everest Run było przy okazji testem obciążeniowym
dla wind.
Hmm.. przynajmniej można odpocząć, napić się wody, porozmawiać i zjechać na dół w towarzystwie świetnych i uśmiechniętych wolontariuszy.
Którym uśmiech i dobry humor nie minął przez 24h! Przy okazji nie mam pojęcia jak oni z nami wytrzymywali w tej windzie;) chociaż podobno
w pokojach czasami gorzej śmierdzi po gościach-
to reakcja jednej Pań z obsługi gdy jej koleżanka całą drogę w windzie krzyczała „jak tu śmierdzi”!

Po 3 godzinach nie wygląda to kolorowo mam dopiero 9 wejść… wejście na Everest jest mocno na granicy do tego czekanie w kolejkach mimo wszystko mocno wybija z rytmu
i de motywuje, przynajmniej mnie. W końcu spotykam Krzyśka i razem zaczynamy rzeźbić kolejne piętra, jest wesoło jednak nie tak „śpiewająco” jak podczas 147Ultra.
Po jakimś czasie ja dobijam do 16 wejść, Krzysiek do 20 i idziemy na obiad, gdzie czekają na nas ludzie z ekipy Biegiem na pomoc.

FB_IMG_1422110171940Najedzeni i w dobrych humorach wracamy na „trasę”. Spokojnie wchodzimy na górę dając powoli strawić się pizzy, którą dane nam było w końcu zjeść na zawodach!

17,18,19… 23 wejście. Coś jest nie tak, każde wejście idzie mi coraz wolniej… do tego kroki stają się jakoś mniej stabilne. Nie wiem czy to pizza trochę mi ciąży czy to jakieś przeciążenie i mała ilość świeżego powietrza? Mówię Krzyśkowi, że źle się czuję i schodzę na dół… Krzysiek robi dobre 4 rundy ja w tym czasie, spamuję was na Facebooku z jednej strony się trochę usprawiedliwiając z drugiej szukając motywacji.

FB_IMG_1422121685029
Piotrek przynosi Krzyśkowi banany i melony.
Zjadam dwa kawałki melona i pełen energii znowu ruszam na trasę, w ciągu 2 godzin robię 10 wejść.
Jest 21 mam już połowę trasy, czyli jest szansa na
Mt. Everest, niestety znowu dopada mnie zmęczenie… tym razem idę się przespać. Wracam po ok 30 minutach i niestety jestem w stanie wejść tylko 2 razy… Coś nie gra. Ciało mówi dość nogi zaczynają
się plątać a głowa nie pozwala na więcej. Może to przez świadomość tego, że w każdym momencie mogę zejść
z trasy i dalej będę w centrum Warszawy.
A może po prostu mi się już nie chcę.
Nie będę ukrywał, że to zdecydowanie nie moja forma zawodów, 24h, jedna ta sama i dosyć monotonna trasa a klatka schodowa nie działa na mnie jakoś szczególnie podniecająco. W tych warunkach wejście na Rysy zajęło mi
ok 8 godzin, gdzie w rzeczywistości zrobiłem to w trochę ponad 2 godziny.
Nie pomaga doborowe towarzystwo Krzyśka, i wielu innych uczestników.
Szczególnie zapamiętałem dziewczynę, która spokojnie powoli mijała nas raz po raz. Niestety kolejna drzemka nie pomaga, decyduję na dobicie do 40 jednak już po jednym wejściu kończę na 38 wejściach. Nie chcę sie przemęczać i narażać na kontuzję na początku sezonu. Sami organizatorzy od początku wychodzą z założenia, że to nie zawody.
Więc z taką myślą kończę swoją zabawę i idę spokojnie się przespać do rana na sali.

Tak oto na wysokości 5187 m n.p.m zakończyła się moja przygoda z Everest Run,
może nie zdobyłem szczytu Mt. Everest, może nie dałem z siebie wszystkiego,
ale chyba czasami trzeba wiedzieć kiedy się wycofać spod szczytu. Może dobrze, że zdarzyło mi się to tutaj, bo jest to kolejna ważna lekcja pokory. Miał to być start bardzo na luzie, trochę na rozpoczęcie sezonu, trochę na odbudowanie motywacji, która ostatnio mocno podupadła takie fajne wejście w nowy rok!
Przy okazji Krzysiek po raz kolejny wykazał się wielkim serduchem i chęcią wsparcia fundacji „Synapsis” a ja takiej sytuacji nie mogłem pominąć i tym razem postanowiłem do niego dołączyć! Dlatego zapraszam was do wsparcia zbiórki:
http://www.siepomaga.pl/r/szczyt

Generalnie była to super impreza, jednak chyba nie dla mnie…
Mimo wszystko pod względem organizacyjnym 6+!
Wolontariusze byli niemal jednymi z nas bo na żadnej imprezie nie spędza się z nimi tyle czasu;)

P.S Nie chcę wiedzieć ile razy i jak musieli pracownicy Hotelu Marriott oraz wolontariusze tłumaczyć gościom w hotelu co tu się właściwie odbywa, jak ktoś z nas przechodził z depozytu na start przez hotelowy hol…;)

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bieganie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s